Uwielbiam anegdotę Slavoja Źiźka:
Na bezludnej wyspie bezdomny wieśniak po seksie z Cindy Crawford poprosił ją o jeszcze jedną przysługę: "czy mogłabyś ubrać moje spodnie i domalować sobie wąsy ?" Zdezorientowana Cindy uzyskuje zapewnienie od wieśniaka, że nie jest dewiantem i generalnie to nic takiego, ale bardzo mu na tym zależy. Spełnia jego prośbę, ubiera spodnie i maluje wąsy. Na co wieśniak do niej: "Nie uwierzysz, uprawiałem dzisiaj seks z Cindy Crawford !".
Jakże celnie i prawdziwie, a zarazem smutno o naszym społeczeństwie.
Changer La Vie !
poniedziałek, 21 listopada 2011
sobota, 19 listopada 2011
Ostatnia wartość w czasach niepewności
Kiedy już postanowiłem ten tekst napisać, poczułem się swobodniej niż zazwyczaj. Tytuł jest zwodniczy, a sprawa jest powazna, bo o podsystemie miłości słów kilka napisać chciałem. Na początek zaznaczam, że punktem wyjścia jest jej platońska definicja - rozumiana jako relacja między dwoma osobami, które tworzą tylko ze sobą idealną całość. Jeśli ta definicja wyda Ci się nazbyt idealistyczna, to nie musisz czytać dalej. Bezwstydnie przyznam, że jest to definicja, z którą się identyfikuje. Prawo piszącego. Także jeśli nie chcesz, nie czytaj, bo nie masz po co. A i ja nie wejdę w kategorie ciekawsze przypisywane ludzkiemu zwierzyńcowi, z powodów moralno-estetycznych i przecież nie zdefiniuje brutalnie za Kantem - miłości jako kontraktu, czy bardziej współcześnie utylitarnego używania/zużywania siebie/wyżywania się na sobie wzajemnie. Chociaż biorąc pod uwagę wszechobecną logikę rozumu medialnego, to mogłoby być ciekawiej. Może innym razem. Druga sprawa, która należy określić to oczywiście metodyka. W tym przypadku ściągam okulary krytyczno - paranoiczne, ale nie poddaję się despotii rozumu praktycznego, bo najzwyczajniej jestem do tego niezdolny, bo i we własnę zdolności wątpię. Także niech to co napisze będzie moim acte gratuit, czymś zupełnie innym.
Paroksystycznego zapału pełen ja w dbaniu o sprawy prywatne, a że podobno autonomiczną jednostką jestem, bo i w autonomicznym społeczeństwie żyć chcę (czyli takim, które nie głosuje na PO, PiS i nie traktuje poważnie Tomasza Lisa, Jacka Żakowskiego czy innego Rafała Ziemkiewicza) to wpadam w setki pułapek, które czyhają na mnie i potem je w iście Brzozowskim stylu analizuje. Jako, ze nie istnieje dla mnie w miłości przemoc i bergmanowski chłód to i rozwiązania sa trudniejsze. Na nic poradniki przecież i cała masa kolorowych pism, które tylko konserwują umysły naszych rodzimych, już zakonserwowanych (ciekawe na ile pokoleń przenosi się syndrom homo sovieticus, może ktoś to zbada ?). To nie jak w polityce, że można zamienić się w krwawego Borgię, czy też mojego idola od spraw beznadziejnych Saint-Justa, urządzić noc długich noży, kilka precyzyjnych szafotów zorganizować , schować kilka trupów w szafie i po sprawie (Niech wyjątkiem niechlubnym pozostanie Louis Althusser, ktory udusił swoją żonę...) Nie pomoże też żadna z przydatnych lektur choćby Houellebecqa czy socjologa Giddensa. Na nic nawet szalona emancypacja w dzikim kapitalizmie, tępe korzystanie z wszelkich uroków Tajlandii i innych podróży astralnych. To tak beznadziejne jak robić kapitalizm bez Adam Smitha czy Kalwina. Pozbawione istoty.
Miłość nie jest postmodernistyczna i jeśli Prawda nie istnieje, to akurat w tym przypadku nie da się bez niej obyć. Mimo, że sam tekst, ktore piszę paradygmatycznie jest adlingwistyczny, to miłośc należy do paradygmatu referencjalnego. Miłość nie spełzła na niczym, nie podzieliła się na kawałki oddzielne od siebie, pozostawione grupie ekspertów (terapeutów). Miłość to ciągle strukturalna forma, którą definiuje Prawda ! I tego należy się trzymać.
Paroksystycznego zapału pełen ja w dbaniu o sprawy prywatne, a że podobno autonomiczną jednostką jestem, bo i w autonomicznym społeczeństwie żyć chcę (czyli takim, które nie głosuje na PO, PiS i nie traktuje poważnie Tomasza Lisa, Jacka Żakowskiego czy innego Rafała Ziemkiewicza) to wpadam w setki pułapek, które czyhają na mnie i potem je w iście Brzozowskim stylu analizuje. Jako, ze nie istnieje dla mnie w miłości przemoc i bergmanowski chłód to i rozwiązania sa trudniejsze. Na nic poradniki przecież i cała masa kolorowych pism, które tylko konserwują umysły naszych rodzimych, już zakonserwowanych (ciekawe na ile pokoleń przenosi się syndrom homo sovieticus, może ktoś to zbada ?). To nie jak w polityce, że można zamienić się w krwawego Borgię, czy też mojego idola od spraw beznadziejnych Saint-Justa, urządzić noc długich noży, kilka precyzyjnych szafotów zorganizować , schować kilka trupów w szafie i po sprawie (Niech wyjątkiem niechlubnym pozostanie Louis Althusser, ktory udusił swoją żonę...) Nie pomoże też żadna z przydatnych lektur choćby Houellebecqa czy socjologa Giddensa. Na nic nawet szalona emancypacja w dzikim kapitalizmie, tępe korzystanie z wszelkich uroków Tajlandii i innych podróży astralnych. To tak beznadziejne jak robić kapitalizm bez Adam Smitha czy Kalwina. Pozbawione istoty.
Miłość nie jest postmodernistyczna i jeśli Prawda nie istnieje, to akurat w tym przypadku nie da się bez niej obyć. Mimo, że sam tekst, ktore piszę paradygmatycznie jest adlingwistyczny, to miłośc należy do paradygmatu referencjalnego. Miłość nie spełzła na niczym, nie podzieliła się na kawałki oddzielne od siebie, pozostawione grupie ekspertów (terapeutów). Miłość to ciągle strukturalna forma, którą definiuje Prawda ! I tego należy się trzymać.
czwartek, 3 listopada 2011
o wolności na szybko i takich tam innych mini sprawach
Nadchodzą czasy, że zamiast różnych ideologicznych gierek i sięgania w ich konotacje ideowe z całym bagażem konsekwencji, zacznę wdrażać różne przewodniki dotyczące strategii, marketingu, prowadzenia firmy itp. Mało w tym przyjemności, bo ile takiego Druckera, z calym szacunkiem dla niego, można poczytać w jakimś autobusie to wnioski są z tego tak banalne, że generalnie przy małym zaangażowaniu, przyprawieniu tego wszystko jakimś Lesterem Thurowem (pamiętaj "Fortuna sprzyja odważnym"!) mógłbym spisywać to już dziś. Wiadomo, że to wszystko zly permisywny kapitalizm, ale przecież tyle ile energii w nim drzemie, że widział to już nie tylko Marks i to całe towarzysto, które zrobiło sobie z tego religię, ale nawet taki Walter Benjamin, do którego mi jakoś ostatnio bliżej. Rzecz oczywista nie w tym, żeby po rawlsowsku redystrybuować w imię jakiejś sprawiedliwości społecznej, ale żeby tym siłom zmienić wektory, obrócic przeciw źródłu. Czyli nic nowego. Pytanie tylko, kto/ co miałoby być siłą sprawczą ? Prekariat ? Inteligencja ? Ktoś nawiedzony ? Raczej nie. Także Czernyszewskiego "Co diełat?" aktualne zawsze.
Cóż za ciekawe dysputy ostatnio stoczyłem z różnymi osobami...Odwieczny temat wolności nigdy nie spada z podium. Oczywiście na pierwszym planie pozorwana albo formalna wolność, rozumiana jako całkowita autonomia na każdej płaszczyznie ze strachu przed wolnością pozytywną. Całkowicie utopijna jest sama myśl o kontrakcie na mocy którego, podejmujesz pewne ryzyko utraty swej "cnoty", by jednak przecież ostatecznie dzięki niemu poszerzyć zakres wolności indywidualnej (ta logika jest znana od Arystotelesa już). Bez umowy atomizacja sprowadza się do świata Hobbesa, gdzie każdy każdemu wrogiem, konieczność i katalaksja staję się kluczowa, a postawa etyczna to sytuacjonizm. Bo jak można chronic wolność bojąc sie samej wolności ? Korzystanie z niej nie jest dane ot tak, tego trzeba się jej uczyć całe życie. I nie istnieje jakaś mądrość, jakby chciał tego Hayek, która stoi ponad rozumem i ma decydować o wszystkim.
Wolność negatywną i pozytywną rozumiem za Izajaszem Berlinem i jego esejem napisanym w 1958 roku. W szybkim skrócie negatywna to wolność od czyli od "czegoś" ingerencji, przymusu, przemocy. Ta druga to wolność do, czyli ta dążąca do bycia samemu sobie panem. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że mówa o tym samym. Nic bardziej mylnego, bo jak pisze sam Berlin:
"są to dwie głęboko różne i nie dające się pogodzić postawy wobec życia (...) każda z nich wysuwa żądania absolutne".
Ostatecznie dla Berlina jak wiadomo wolność pozytywna musi przerodzić się w tyranie i narzędzie ucisku. Ale czy rzeczywiście tak musi być ? Cały błąd Berlina polega na tym, że samostanowienie nie zawsze musi prowadzić do podporządkowania człowieka. Przecież wolnośc pozytywna to nic innego jak stawianie sobie CELÓW przy nieustannej krytycznej ocenie własnych motywów, obserwacji innych ludzi i ogólnie stosunków społecznych przy realizacji tych celów. Rzecz w tym przecież, żeby maksymalizować ludzki potencjał i stale się rozwijać. Z wolnością negatywną jest problem taki, że klasyczny liberalizm nie widzi jednej podstawowej sprawy. Co wtedy, gdy ludzie nie mogą korzystać z pewnych rzeczy, bo brak im środków, a ten stan wykreowali ci, który akurat przynosi odopowiednie pożytki z pełną świadomością negatywnych konsekwencji dla tamtych. Co z faktem, że Ci ktorzy ustanawiają ustrój, co prawda możę nie dązą do poszkodowania innych to jednak i tak jest w konsekwencji nieuniknione ? Czy nie jest to naruszenie wolności negatywnej ?
I żeby nie było. Lubię profesora Berlina za Rosję, za esej o Hercenie i Tołstoju, za listy z Andrzejem Walickim i za jednak wskazanie jakichś reguł ludzkiemu zwierzyńcowi.
Jest listopad. W przeciągu ostatnich kilku dni padło tyle różnych decyzji, ile nie padło w całym roku. Najpierw mnie liczą na deskach, później dostaje znów jakiś zastrzyk energii znikąd i znowu mnie liczą, tak w kółko. Nie jest to normalne, ale w paranoję nie wpadam. Poza tym czytam "Trzy dyskursy miłosne" Macieja Gduli, totalnie nie wiem co w polityce i całkowicie nie mogę spać.
Cóż za ciekawe dysputy ostatnio stoczyłem z różnymi osobami...Odwieczny temat wolności nigdy nie spada z podium. Oczywiście na pierwszym planie pozorwana albo formalna wolność, rozumiana jako całkowita autonomia na każdej płaszczyznie ze strachu przed wolnością pozytywną. Całkowicie utopijna jest sama myśl o kontrakcie na mocy którego, podejmujesz pewne ryzyko utraty swej "cnoty", by jednak przecież ostatecznie dzięki niemu poszerzyć zakres wolności indywidualnej (ta logika jest znana od Arystotelesa już). Bez umowy atomizacja sprowadza się do świata Hobbesa, gdzie każdy każdemu wrogiem, konieczność i katalaksja staję się kluczowa, a postawa etyczna to sytuacjonizm. Bo jak można chronic wolność bojąc sie samej wolności ? Korzystanie z niej nie jest dane ot tak, tego trzeba się jej uczyć całe życie. I nie istnieje jakaś mądrość, jakby chciał tego Hayek, która stoi ponad rozumem i ma decydować o wszystkim.
Wolność negatywną i pozytywną rozumiem za Izajaszem Berlinem i jego esejem napisanym w 1958 roku. W szybkim skrócie negatywna to wolność od czyli od "czegoś" ingerencji, przymusu, przemocy. Ta druga to wolność do, czyli ta dążąca do bycia samemu sobie panem. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że mówa o tym samym. Nic bardziej mylnego, bo jak pisze sam Berlin:
"są to dwie głęboko różne i nie dające się pogodzić postawy wobec życia (...) każda z nich wysuwa żądania absolutne".
Ostatecznie dla Berlina jak wiadomo wolność pozytywna musi przerodzić się w tyranie i narzędzie ucisku. Ale czy rzeczywiście tak musi być ? Cały błąd Berlina polega na tym, że samostanowienie nie zawsze musi prowadzić do podporządkowania człowieka. Przecież wolnośc pozytywna to nic innego jak stawianie sobie CELÓW przy nieustannej krytycznej ocenie własnych motywów, obserwacji innych ludzi i ogólnie stosunków społecznych przy realizacji tych celów. Rzecz w tym przecież, żeby maksymalizować ludzki potencjał i stale się rozwijać. Z wolnością negatywną jest problem taki, że klasyczny liberalizm nie widzi jednej podstawowej sprawy. Co wtedy, gdy ludzie nie mogą korzystać z pewnych rzeczy, bo brak im środków, a ten stan wykreowali ci, który akurat przynosi odopowiednie pożytki z pełną świadomością negatywnych konsekwencji dla tamtych. Co z faktem, że Ci ktorzy ustanawiają ustrój, co prawda możę nie dązą do poszkodowania innych to jednak i tak jest w konsekwencji nieuniknione ? Czy nie jest to naruszenie wolności negatywnej ?
I żeby nie było. Lubię profesora Berlina za Rosję, za esej o Hercenie i Tołstoju, za listy z Andrzejem Walickim i za jednak wskazanie jakichś reguł ludzkiemu zwierzyńcowi.
Jest listopad. W przeciągu ostatnich kilku dni padło tyle różnych decyzji, ile nie padło w całym roku. Najpierw mnie liczą na deskach, później dostaje znów jakiś zastrzyk energii znikąd i znowu mnie liczą, tak w kółko. Nie jest to normalne, ale w paranoję nie wpadam. Poza tym czytam "Trzy dyskursy miłosne" Macieja Gduli, totalnie nie wiem co w polityce i całkowicie nie mogę spać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)