sobota, 19 listopada 2011

Ostatnia wartość w czasach niepewności

        Kiedy już postanowiłem ten tekst napisać, poczułem się swobodniej niż zazwyczaj. Tytuł jest zwodniczy, a sprawa jest powazna, bo o podsystemie miłości słów kilka napisać chciałem. Na początek zaznaczam, że punktem wyjścia jest jej platońska definicja - rozumiana jako relacja między dwoma osobami, które tworzą tylko ze sobą idealną całość. Jeśli ta definicja wyda Ci się nazbyt idealistyczna, to nie musisz czytać dalej. Bezwstydnie przyznam, że jest to definicja, z którą się identyfikuje. Prawo piszącego. Także jeśli nie chcesz, nie czytaj, bo nie masz po co. A i ja nie wejdę w kategorie ciekawsze przypisywane ludzkiemu zwierzyńcowi, z powodów moralno-estetycznych i przecież nie zdefiniuje brutalnie za Kantem - miłości jako kontraktu, czy bardziej współcześnie utylitarnego używania/zużywania siebie/wyżywania się na sobie wzajemnie. Chociaż biorąc pod uwagę wszechobecną logikę rozumu medialnego, to mogłoby być ciekawiej. Może innym razem. Druga sprawa, która należy określić to oczywiście metodyka. W tym przypadku ściągam okulary krytyczno - paranoiczne, ale nie poddaję się despotii rozumu praktycznego, bo najzwyczajniej jestem do tego niezdolny, bo i we własnę zdolności wątpię. Także niech to co napisze będzie moim acte gratuit, czymś zupełnie innym.
        Paroksystycznego zapału pełen ja w dbaniu o sprawy prywatne, a że podobno autonomiczną jednostką jestem, bo i w autonomicznym społeczeństwie żyć chcę (czyli takim, które nie głosuje na PO, PiS i nie traktuje poważnie Tomasza Lisa, Jacka Żakowskiego czy innego Rafała Ziemkiewicza) to wpadam w setki pułapek, które czyhają na mnie i potem je w iście Brzozowskim stylu analizuje. Jako, ze nie istnieje dla mnie w miłości przemoc i bergmanowski chłód to i rozwiązania sa trudniejsze. Na nic poradniki przecież i cała masa kolorowych pism, które tylko konserwują umysły naszych rodzimych, już zakonserwowanych (ciekawe na ile pokoleń przenosi się syndrom homo sovieticus, może ktoś to zbada ?). To nie jak w polityce, że można zamienić się w krwawego Borgię, czy też mojego idola od spraw beznadziejnych Saint-Justa, urządzić noc długich noży, kilka precyzyjnych szafotów zorganizować , schować kilka trupów w szafie i po sprawie (Niech wyjątkiem niechlubnym pozostanie Louis Althusser, ktory udusił swoją żonę...) Nie pomoże też żadna z przydatnych lektur choćby Houellebecqa czy socjologa Giddensa. Na nic nawet szalona emancypacja w dzikim kapitalizmie, tępe korzystanie z wszelkich uroków Tajlandii i innych podróży astralnych. To tak beznadziejne jak robić kapitalizm bez Adam Smitha czy Kalwina. Pozbawione istoty.
       Miłość nie jest postmodernistyczna i jeśli Prawda nie istnieje, to akurat w tym przypadku nie da się bez niej obyć. Mimo, że sam tekst, ktore piszę paradygmatycznie jest adlingwistyczny, to miłośc należy do paradygmatu referencjalnego. Miłość nie spełzła na niczym, nie podzieliła się na kawałki oddzielne od siebie, pozostawione grupie ekspertów (terapeutów). Miłość to ciągle strukturalna forma, którą definiuje Prawda ! I tego należy się trzymać.

3 komentarze:

  1. Sympatyczny tekst Panie W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Szydera ze "społeczeństwa autonomicznego". Jak czytam tego bloga, to nie zawsze potrafię wszystko zrozumieć, bo skomplikowanie piszesz, ale bardzo dobre za treści.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki. Styl życia, to styl pisania, jak mawiał Deleuze. Tego tez należy się trzymać !

    OdpowiedzUsuń